Kosmiczna wyprawa
Odcinek drugi: Gwiazdy naszym przeznaczeniem
W doku roiło się od robotów konstrukcyjnych, platform transportowych i ekip technicznych. Ta armia kosmicznych mrówek dzień i noc krzątała się woków kolejnego wyzwania, jakie postawiła przed sobą ludzkość. Czy był to przejaw triumfu, czy raczej pychy, nie miało już znaczenia. Okręt powstawał. Większy, wspanialszy, doskonalszy niż inne, miał ponieść grono wybrańców w międzygwiezdną przestrzeń. A wraz z nimi to, co mogło się przydać podczas lat podróży: rośliny, zwierzęta, roboty, zapasy, ciężki sprzęt… Nieustające deliberacje naukowców nad tym, co może okazać się użyteczne podczas wyprawy, niezmiennie prowadziły do jednego wniosku: wszystko. A okręt rósł z każdym dniem, aż zasłonił sobą gwiazdy.
80 kilometrów długości, 40 kilometrów szerokości, niemal 14 kilometrów wysokości. 17 pokładów. Prawdziwy potwór. Istny kosmiczny Behemot, duma Transplutońskich Stoczni. Okręt miał stać się domem z dala od domu dla półtora miliona kolonistów, gotowych porzucić Ziemię w poszukiwaniu szczęścia pośród gwiazd. Żeby do tego doszło, potrzeba było 11 lat ciągłej pracy. Kiedy ukończono budowę, z milionów gardeł rozbrzmiał okrzyk triumfu: oto monument sławiący geniusz mieszkańców Ziemi!
Tego dnia jeden ze stoczniowców zapisał w dzienniku:
„W kosmosie będziemy sami pośród zimnej, wiecznej nocy, zdani wyłącznie na siebie. Kiedy nadejdzie czas, wylądujemy, i nieznana planeta stanie się naszym nowym domem. Nigdy jednak nie zapomnimy, skąd przyszliśmy i gdzie leży nasze dziedzictwo. Pod obcym słońcem będziemy nucić pieśni dalekiej Ziemi, wspominając kolebkę ludzkości”.
Kto znajdzie się na pokładzie? O tym w następnym odcinku!